Home Emigracja Po polsku będzie trudniej

Po polsku będzie trudniej

by Sergiusz Pinkwart

Najpierw martwiłem się, że syn nie będzie mówił dobrze po angielsku. Potem – że po polsku. A teraz chciałbym, żeby był szczęśliwy.

Wili miał trzy i pół roku, gdy pod koniec sierpnia wylądowaliśmy lotem z Warszawy na lotnisku im. Johna Lennona w Liverpoolu i postanowiliśmy zacząć nowe życie na emigracji. Syn był wesołym i rozgadanym chłopczykiem. Mówił, oczywiście, wyłącznie po polsku – za to od rana do nocy, jak katarynka. Nie miałem wtedy pojęcia o brytyjskim systemie szkolnym. Wydawało mi się, że po prostu zapiszę go do przedszkola i przez kilka lat będą zabawy, rytmika, może proste wierszyki – i spokój. Powoli nauczy się angielskiego. Tyle, że tu 4-latki idą już do szkoły. W najbliższej szkole powiedziano mi, że rekrutacja się skończyła. Mam się odezwać za pół roku. A w międzyczasie powinienem wypełnić stos papierów.

Niech pan mówi po polsku

I wtedy wydarzył się cud. W skrzynce pocztowej znalazłem list skierowany chyba do kogoś, kto mieszkał pod tym adresem zanim wynająłem mieszkanie. To był list z naszej najbliższej szkoły, przypominający, że 3,5-letni Peter Jones ma się zgłosić 3 września do szkolnego nursery (czyli klasy wstępnej przy szkole podstawowej). Pytałem właściciela mieszkania, ale nie miał pojęcia, gdzie wyprowadzili się poprzedni najemcy. No więc w oznaczony dzień poszedłem z Wilhelmem do szkoły i pokazałem list, zaznaczając, że jest chyba pomyłka w imieniu i nazwisku. Ale ponieważ żaden Peter Jones się nie zgłosił, to bez żadnego kłopotu zapisano mojego syna do szkoły. Tak, dziełem przypadku, zaczęła się jego brytyjska edukacja. Wciąż nie znał słowa po angielsku, ale nauczyciel, Mr. Graham, z którym rozmawiałem, nie wydawał się tym specjalnie zaniepokojony. Miał do mnie tylko jedną prośbę, która mnie, świeżego emigranta, zaskoczyła: “niech pan mówi do niego wyłącznie po polsku”.

Widząc moje zdziwienie wyjaśnił: niech pan zostawi uczenie syna angielskiego nam. Poradzimy sobie z tym naprawdę dobrze. Ale niech pan z nim dużo rozmawia w swoim języku ojczystym.

Posłuchałem tej rady, choć w tamtym czasie moim największym zmartwieniem było to, że zostawiam w szkole mojego maleńkiego syna, który nic nie rozumie z tego, co wszyscy wokół do niego mówią.

Na szczęście się myliłem.

Miesiąc później gdy wracaliśmy ze szkoły do domu, do Wila podszedł kolega z klasy i zaczęli zwyczajnie rozmawiać. Gdy usłyszałem, jak mój syn swobodnie mówi po angielsku, poczułem takie wzruszenie, że musiałem się odwrócić, żeby nikt nie zobaczył moich łez.

Moja przyjaciółka Peppa

Nie byłem dobrym ojcem. Przynajmniej według poradników i internetowych guru, których relacje wtedy namiętnie oglądałem. Powinienem dużo dziecku czytać, spędzać czas na kreatywnych zabawach, i absolutnie, ale to pod żadnym pozorem nie pozwalać mu oglądać kreskówek na telefonie. Ale poza tymi trzema (z czasem czterema) godzinami, gdy Wili był w nursery, nie miałbym ani chwili na pracę. A byliśmy wtedy w Anglii sami. Żona została w Polsce, bo przez pół roku jeszcze wiązał ją kontrakt. A na mojej głowie było prowadzenie domu, gotowanie, sprzątanie i praca. Wprawdzie zdalna, ale jednak wymagająca czasu i skupienia. Dlatego Wili, zamiast z zajętym pisaniem tatą i książkami, spędzał czas ze świnką Peppą, a potem odkrył ogromny ocean amerykańskich kreskówek. Przed samym sobą usprawiedliwiałem się, że przecież to także świetna metoda nauki języka. A to ma dla nas na tym etapie największy priorytet. I rzeczywiście to działało. Syn mówił  po angielsku coraz płynniej i poszerzał słownictwo. Jedyne co mnie po jakimś czasie zaniepokoiło, to akcent. Na „parents evening”, czyli naszej swojskiej wywiadówce, zapytałem nawet o to nauczyciela, który bardzo chwalił postępy Wila. Ale tylko machnął ręką z lekceważeniem: bardzo często małe dzieci mówią z amerykańskim akcentem i używają słownictwa zza oceanu – wszystkie oglądają za dużo kreskówek na tabletach. Choć nie zawsze rodzice się do tego przyznają.
– Ale to minie. Proszę się nie przejmować – uspokajał Mr Graham.

I znowu miał rację.

Angielski bierze górę

Wili pod wpływem szkoły, kolegów i dzieci na podwórku (właściwie na ulicy, bo podwórek tu nie ma), zaczął mówić nie tylko z angielskim i amerykańskim akcentem, ale nawet – lokalnym liverpoolskim dialektem. Zorientowałem się, że rozumie lepiej angielski niż ja, gdy przyszedł do nas hydraulik. Tyle się nasłuchałem o polskich hydraulikach, że nie spodziewałem się, że może to być miejscowy fachowiec. A jednak, był to rodowity liverpoolczyk, który mówił z takim akcentem, że – mimo certyfikatów językowych z uczelni w Polsce – nie rozumiałem nic. Zawołałem więc bawiącego się w swoim pokoju Wila, a malec spokojnie mi wszystko przetłumaczył. Byłem pod wrażeniem.

Na koniec roku szkolnego Wili został wybrany przez nauczyciela, do zrobienia prezentacji o jego ukochanych podróżach. Przygotowałem mu na pendrive slajdy i na tym moja rola się skończyła. Nauczyciel powiedział mi potem, że syn tak dobrze sobie poradził, że spontanicznie zorganizowano mu prelekcje w kilku innych klasach. To był moment, w którym uznałem, że mogę przestać się martwić. Przynajmniej o język angielski syna.

I zacząłem się martwić o polski.

Powiedz „królik”

A niestety było o co. Gdy wyjeżdżaliśmy z Polski, Wili miał trzy i pół roku. I choć mówił świetnie, to jednak wymowę i dobór słów miał na poziomie kilkulatka. Po dwóch latach w Anglii jego polskie słownictwo niewiele się rozwinęło, a wymowa zdecydowanie pogorszyła. Rozumiał wszystko i odpowiadał na nasze pytania po polsku, tłumaczył symultanicznie swoim kolegom, co mówią rodzice, ale słychać było, że nie jest to język, w którym myśli i wypowiada się odruchowo. I to mimo tego, że dołączyła już do naszej dwójki moja żona, mama Wila. Dom rozbrzmiewał cały dzień polską mową. Ale dzieci mają zdolność ignorowania tego co mówią rodzice. To był moment, w którym powinniśmy zapisać dziecko do polskiej szkoły sobotniej. Ale w ciągu tygodnia Wili miał dużo dodatkowych zajęć. Chodził co drugi dzień do domu kultury, a w soboty, kiedy odbywały się zajęcia w polskich szkołach – Wilhelm uczył się w szkole teatralno-musicalowej swojego idola, Paula McCartneya. Odłożyliśmy zapisanie dziecka do polskiej szkoły sobotniej na później. A „później” przyszedł covid. I gdy pandemia minęła, zorientowaliśmy się, że nasz syn mówi po polsku z bardzo mocnym angielskim akcentem. Szczególnie martwiło nas to, że nie wymawia „r”. Poszliśmy do logopedy. Oczywiście – angielskiego. Powiedzieliśmy, że syn ma problem z artykulacją głoski “r”, wiemy, że przychodzi ona często jako ostatnia, ale jest już trochę późno… Logopeda poprosił Wila, by powiedział „rabbit” – „królik”. Tyle, że sam logopeda wymówił to słowo po angielsku „łabbit”. Nic dziwnego, że gdy usłyszał taką samą wymowę u Wilhelma, tylko wzruszył ramionami i stwierdził, że wszystko jest w porządku.

Kraj szklanych domów

Skoro YouTube pomógł Wilowi dobrze nauczyć się angielskiego, może zrobi swoją robotę także w przypadku języka polskiego? Razem z żoną zaczęliśmy podsuwać synowi – już ośmiolatkowi – ciekawe polskie vlogi językowe i historyczne. Historia, rzeczywiście, wkrótce stała się jego pasją. A historia Polski – w szczególności. Prawdę mówiąc czuliśmy na przemian dumę i lekki niepokój, gdy Wili, swoim angielskim przyjaciołom opowiadał o Polsce. To był w jego opowieściach kraj wspaniały, z niezwykłą historią, cudownymi ludźmi i bez dwóch zdań najpiękniejszy na świecie. Nasz ośmiolatek przypominał mi Cezarego Barykę z pierwszych rozdziałów „Przedwiośnia” Żeromskiego. Jednak fascynacja Polską opornie przekuwała się na lepszą znajomość naszego języka. Mimo wielokrotnych prób nie udało się zaciekawić Wila czytaniem polskich książek, choć w domu mamy sporą bibliotekę, i zajmujemy się książkami zawodowo. Do tego udział w polskich imprezach na emigracji – Wili jako przedstawiciel młodzieży współprowadził finały WOŚP w Liverpoolu i sprzedawał charytatywnie lemoniadę na polskich piknikach. Kroczek do przodu może i był, ale to postęp jak na moje oczekiwania, rozczarowujący.

Wszędzie obcy

Ostatnie lata brytyjskiej szkoły podstawowej to już moment, w którym dzieci stają się nastolatkami. Ze wszystkimi tego konsekwencjami. Do tej pory szkoła była dla naszego syna oazą spokoju i ciekawej nauki. Ale teraz coraz częściej przychodził do domu zasępiony, zestresowany, czasem z potarganą marynarką. Nie chciał mówić, co się działo w szkole. Czasem lakonicznie odpowiadał: wszystko OK. I zamykał się w pokoju. W końcu udało się z niego wydusić, że jeden z kolegów go dręczy, popycha i na przerwach wyzywa od „głupich Polaków”.

Poszliśmy natychmiast do szkoły. Sprawę załatwiono, a nasz syn dostał wsparcie psychologa, ale już nic nie było jak dawniej. Pocieszaliśmy się, że przemoc i mobbing są wszędzie, a polskie szkoły z czasów naszego dzieciństwa były znacznie mniej przyjaznym miejscem do nauki. Co z tego… W ramach nagrody i oddechu, postanowiliśmy w wakacje wysłać Wila na prawdziwy obóz żeglarski do Polski. Pierwszy raz, jedenastolatek miał pojechać sam na Mazury. Odwieźliśmy go do Polski i wzruszeni patrzyliśmy jak z innymi dzieciakami wsiada do autokaru. Po tygodniu odebraliśmy milczącego i smutnego. Wakacje życia okazały się koszmarem. Koledzy – tym razem Polacy – na każdym kroku drwili z jego obcego akcentu. Wili poczuł się w pustce. Obcy zarówno dla Anglików, jak i Polaków. Staraliśmy się go wspierać, ale widzieliśmy, jak cierpi.

Kapitan roku

11-letni Wili ukończył z bardzo dobrymi wynikami szkołę podstawową i dostał się do wybranej przez siebie High School. Nowa szkoła, nowi koledzy, nowy początek. Ale stare problemy. Znów przechodziliśmy przez to samo. Wilego spotkały głupie zaczepki, szarpanie, wyzwiska. Był już jednak trochę bardziej zahartowany, a my wiedzieliśmy co robić i wraz z nauczycielami udało się opanować kryzysową sytuację. Nie bez znaczenia było też wsparcie klasy, która mocno stanęła po stronie „ich” Polaka. Wili nie był bierną ofiarą. Nie zamknął się w sobie. Wystartował nawet w wyborach na „kapitana roku”, czyli odpowiednik naszego przewodniczącego klasy. I wygrał. A potem jeszcze wybrano go do rady szkoły. Byliśmy ogromnie dumni, gdy podczas uroczystego nabożeństwa (jak większość szkół w Liverpoolu, to katolicka High School), nasz syn odebrał insygnia kapitana i odznakę przedstawiciela rady szkoły.

Po angielsku mówi doskonale. Po polsku – bardzo dobrze. Ma coraz większą językową odwagę. Świetnie się czuje mogąc tłumaczyć symultanicznie, zarówno z angielskiego na polski, jak i z polskiego na angielski. Myśli o Polsce i pomaga opiekować się grobami polskich żołnierzy w Liverpoolu. Wciąż mam nadzieję, że przyjdzie czas, gdy sięgnie po polskie książki, ale z drugiej strony wiem, że rośnie tu – na emigracji i priorytetem zawsze będzie umiejętność głębokiego wejścia w kulturę i język kraju, w którym żyjemy. A przyjdzie na pewno czas, w którym jego polski patriotyzm, w połączeniu z nienagannym angielskim, będą dla naszej ojczyzny cenniejsze, niż idealna wymowa słowa „królik”.

A tak w ogóle, to od kilku miesięcy Wili potrafi już wymówić prawidłowo głoskę „r”.

Niepotrzebnie się martwiliśmy.

Related Articles

Leave a Comment